Jest wędrowcem, musi nim być. Ma kostur, a kostur od dawien dawna służył wędrowcom do podpierania się – koniec i kropka. Jest więc wędrowcem, który dotarł do kresu swojej drogi, choć jeszcze o tym nie wie. Stoi i patrzy. Przed nim rozciąga się wszechświat, kosmos. Patrzy na wielką, ognistą kulę – to chyba jakaś planeta, popękana, rozgrzana do czerwoności, pulsująca lawą. Wydaje się, że znajduje się on gdzieś we wszechświecie, nie na żadnej innej planecie, tylko zawieszony jest na dryfującym skrawku przestrzeni wyrwanym Ziemi ( jak jakaś wyspa unosząca się bezwolnie w kosmosie). Za nim widnieje piękna, gotycka katedra. Jest tajemnicza i majestatyczna, co podkreśla zachodzące słońce rzucając cienie na jej strzeliste firmamenty. Nadchodzi noc, wędrowiec postanawia wejść do katedry. Tu okazuje się, że nie jest to katedra zbudowana z cegieł i innych materiałów budowlanych. Ten budynek ma dusze – i to dosłownie. Wędrowca pochłania jej wnętrze naznaczone mrokiem. W tym momencie rozświetla się jego kostur, który oświetla drogę jak latarnie olejne w dawnych miastach. Jest sam, przynajmniej tak mu się wydaje, powoli przemierza przestronne komnaty. Ścigają go półuśmiechy i złośliwe spojrzenia Katedry. Tak, Katedry właśnie. Dochodzi do miejsca, gdzie ziemia urywa się nagle, gdzie jest już tylko wielka przepaść. Nadchodzi świt. Wędrowiec wspiera się na kiju w pozycji pełnej pokory i oczekiwania. Zaczyna się robić coraz jaśniej. Nagle zza wielkiej planety wytacza się słońce. Promienie rozświetlają korytarze katedry, prześwietlają je na przestrzał. Ożywają postacie, które zaklęte były jako rzeźby. Światło razi wędrowca, uderza go z wielka siłą. Katedra ożywa, wypuszcza pędy, korzenie, które niszczą kostur wędrowca, oplatają jego rękę. Zarówno kostur jak i ręka rozsypują się w proch. Wędrowiec pada na kolana, po czym wygina się do tyłu, a z jego ciała wytryskują korzenie, pędy, gałęzie i oplatają go całego. Człowiek zostaje wpisany w życie budowli, unicestwiony. Katedra buduje kolejne swe filary z ludzkiego ciała, które czyni pożywieniem dla życiodajnej ziemi. I tak bez końca...Człowiek staje się budowniczym katedry w zupełnie inny sposób niż zwykle.
Tak, to o filmie „Katedra” Tomasza Bagińskiego. Jest to moim zdaniem wspaniała metafora ludzkiego losu. Mroczna, niedopowiedziana, apokaliptyczna – i dlatego mi się podoba. Jednak mimo wszystko jest tu też jakaś nadzieja na to, że nie znikamy z tego świata tak zupełnie, zostawiamy jakiś ślad, składamy ofiarę z własnego ciała by móc żyć wiecznie ( jeśli o mnie chodzi to wystarczą mi wspomnienia). Każdy z nas jest wędrowcem i kroczy własną drogą.
link do filmu:
Muszę się do czegoś przyznać – nudzi mi się ostatnio okrutnie, nie mogę na razie działać, gdyż ciągle nie wiem, co z moją mgr. Poświęcam więc ten czas na głębsze zapoznanie się z Syberią. Oglądam zdjęcia, słucham muzyki, czytam fora, kompletuję sprzęt. Nie byłabym sobą, gdybym też nie zahaczyła trochę o literaturę i sztukę.
SYBERIA= NIEWOLA, OBOZY, PIEKŁO – tak funkcjonuje ona w literaturze i trudno się temu dziwić.
Ciężko było mi wygrzebać coś współczesnego na ten temat, literatura łagrowa pokutuje jeszcze w świadomości Rosjan czasów Sołżenicyna. W Polsce podobnie. Polacy albo solidaryzują się z cierpiętnikami, albo opisują własną syberyjską martyrologię ( dominują dzienniki i pamiętniki). W pewien sposób można się z tego cieszyć: skoro historię tworzą zwycięscy, to literaturę i sztukę tworzą pokonani – ku przestrodze i pamięci.
Współcześnie traktowana jest ona jak synonim zimna, chłodu, dystansu międzyludzkiego itp., co zaprezentował w swoim wierszu jeden z moich ulubieńców – Wojaczek ( „Nasza Syberia”).Skoro już jesteśmy przy mrocznych klimatach rodem z „Katedry” i "śmiertelnie” poważnym temacie, to spotęguje go jeszcze trochę sztuką malarską. Syberia jak ulał nadaje się do malarstwa symbolicznego, wizyjnego, metaforycznego. Oto parę przykładów:
Artur Grottger "Pochód na Sybir"
Jacek Malczewski "Wigilia na Syberii"
Jacek Malczewski "Śmierć na etapie"
Witold Pruszkowski "Na zesłanie w Sybir"
Bardzo spodobało mi się to busz0wanie po wirtualnych muzeach. Mam swoich ulubionych malarzy i obrazy, do któcyh czasami wracam. Ostatnio chodził mi po głowie Zdzisław Beksiński... chodził i chodził, a ja nie mogłam dojść dlaczego tak mi się wbił w pamięć. Aż w końcu mam! Tris, to przez twoją prezentację na dydaktykę :). Beksiński zachwycił mnie już dawno od pierwszego wejrzenia: apokaliptyczny, sadystyczny, mroczny do szpiku kośći ( a propo, kości to stały motyw jego obrazów, jak również szkielety, potwory, zdeformowane ciała itp) surrealistyczna śmierć jest wynikiem chorej wyobraźni - i jak tu człowieka nie uwielbiać:) Jego obrazy przemawiają do mnie, tak jak do ciała przemawia ostrze noża. Zostawiają trwałe ślady w psychice i zwielokrotnione katharsis. Takiego uczucia nie dadzą żadne kwiatki Van Gogha czy końskie pejzarze Kossaka...
mój ulubiony :)
to współczesna wersja Rudej Zdziry na Koniu - czytaj "Szału uniesień" Podkowińskiego :) ( Pozdrowienia dla UKULELE).