29 lipca dotarliśmy busem do Chandygi. Bardzo sympatyczni ludzie w autobusie potraktowali nas uśmiechami i życzliwymi spojrzeniami, a kierowca wskazał nam drogę i nie chciał za przejazd ani kopiejki. W Chandydze przyszło nam czekać na transport 9 godzin ( od 13:00 do 22:00). To już strefa, gdzie dalej na Wschód jeździ naprawdę mało samochodów. Jak zwykle ulokowaliśmy się na karimatach na poboczu, gdzie jedliśmy, spaliśmy i piliśmy piwo. Odbywaliśmy też pogawędki z mieszkańcami, a miejscowe dzieciaki częstowały nas gumą do żucia.
Spanie na poboczu opanowaliśmy do perfekcji. Godzinę śpi Bartek, godzinę ja i tak na zmianę. Miejscowi przejeżdżali obok nas dosyć często i wzniecali za sobą kłęby kurzu. Na początku wstawaliśmy przed najeżdżającym samochodem, żeby uniknąć uderzenia chmury kurzu, potem już nam było wszystko jedno i tylko zasłanialiśmy oczy leżąc dalej na drodze.
Nie był to dla mnie dobry czas: ponad 40stopniowe upały i kąpiele w rzece dały mi się we znaki. Najpierw udar słoneczny, a potem wstrętne choróbsko: gorączka, zawalone gardło i nos, kaszel...
9 godzin spędzone w tej wiosce, było najgorsze na całej trasie....myśleliśmy już, że przyjdzie nam spędzić noc w Chandydze, ale wreszcie pojawił się Jura, który zabrał nas do siebie do Tjepljego Kljucza. Ugościł nas w swojej daczy, dał nam kolację, pozwolił się umyć, a potem pokazywał nam zdjęcia z zimowisk, gdzie polował na niedźwiedzie i łosie, a także z łowisk. Jura ma żonę i dzieci: córkę i syna. Cały swój dom zbudował własnymi rękami, z drewna. Ma tam prawdziwą, wspaniałą banię ( saunę), a nawet Internet :). Jura nie pracuje. Najlepsze lata jego życia zabrał mu Gułag, w którym "siedział" całkiem niedawno, bo od 1999 do 2004 roku. Nie chciał za bardzo opowiedzieć dlaczego tam trafił. Udało mi się wywnioskować, że miało to związek z jego wcześniejszą pracą w milicji. W dzisiejszej Syberii Gułagi funkcjonują ciągle jeszcze, jako "więzienia", bądź areszty, a także obozy pracy. Wynagrodzenie za "pracę" wynosi 100 rubli na miesiąc, czyli jakieś nasze 10 złotych.
Jura postawił mnie też na nogi. Dzięki niemu moja dalsza podróż była możliwa. Widząc, jak siedzę przy stole i zaliczam kolejny już pod rząd zgon z powodu ataków kaszlu i gorączki, przyniósł mi lekarstwo. Nie takie zwykłe, tylko "syberyjski antybiotyk" :) Był to jakiś roztwór na samogonie, z miodem, z ziołami i owocami z tajgi. Potem jeszcze dostałam coś, co należało wsypać pod język i poczekać aż się rozpuści i rozpłynie po całym gardle. Na drugi dzień czułam się już znacznie lepiej. Gdyby Polacy mieli takie lekarstwa, nikt by nie chorował :)
Chandyga - a raczej jej koniec :)
spanie na poboczu takiej drogi to normalka :)
to nie był dla mnie dobry czas :/ polska grypa zaatakowała
Chandyga
na tym przystanku zjedliśmy śniadanie i obiad. Było to jedyne zacienione miejsce...
ja i skóra z sobola. Jura tuż przed zrobieniem zdjęcia ściągnął mi z głowy czapkę, gdyż chciał tego "futrzaka" wsadzić mi na głowę, ale niezbyt mi się ten pomysł spodobał, za to fryzura została :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.